Strona:Jerzy Andrzejewski - Ciemności kryją ziemię.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

Po chwili skierował się ku najbliższej bocznej kaplicy, lecz nie doszedłszy do niej przystanął, zewsząd nagle ogarnięty wołaniem, które cały ogrom ciemności zdawało się wypełniać i porywać ku górze. Oto Królestwo Boże obejmujące już po wszystkie czasy ludzkość doskonale zgodną w uczynkach i pragnieniach! Oto doskonały porządek, cel nieugiętych myśli i nieustraszonego działania! Jakże jednak daleki jeszcze i trudny do osiągnięcia. Ile przeszkód, nim się go osiągnie, trzeba przezwyciężyć, jak wiele buntowniczych oporów przełamać i podeptać.
Wyciągnął dłonie, jakby chciał dotknąć owych niewidzialnych kształtów przyszłości, i wówczas stała się nagle dokoła cisza. Wśród niej, martwej jak cień kamieni, rozlegał się odgłos ciężkich żołnierskich kroków: wzdłuż klasztornych murów przechodziły widocznie nocne straże.
— Panie — rzekł Torquemada — nie pozwól, aby słabła w nas i przygasała nienawiść ku Twoim wrogom.
Powiedział to szeptem, przecież głos jego musiał dotrzeć do mnicha klęczącego u wejścia do kaplicy, ponieważ, nieruchomy dotychczas i, jak się zdawało, całkowicie oddany modlitwie, podniósł się naraz ruchem dość gwałtownym. Był niski i drobny, sprawiał wrażenie bardzo młodego.
Przez dłuższą chwilę padre Torquemada i tamten patrzyli na siebie w milczeniu. Na koniec czcigodny ojciec podszedł bliżej. Braciszek dominikanin był istotnie młody, nie więcej niż dwudziestoletni.
— Pokój z tobą, mój synu — rzekł Torquemada. — Przeszkodziłem ci w modlitwie? Wszak modliłeś się?