Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/10

Ta strona została przepisana.

myślone, patetyczne i smutne zarazem. Księżyc, uciekając przed dniem, chował się w ich konary, otulał liśćmi i zasypiał, przed zgaśnięciem miotając dokoła siebie pęki białych promieni tak silnych, że Niwiński, który sypiał na balkonie na łóżku połowem, budził się z załzawionemi oczami.
Helenka postawiła na stole talerz i oparłszy głowę o ramię męża przez chwilę patrzyła w złoto-zielone podwórze.
— Nie myśl, że ja znowu jestem taka głupia! — zaczęła po namyśle. — Wiem ja swoje... Cóż to są za marzenia o jakiejś wyspie dziewiczej, o raju... Rozumiem, domyślam się — że ty w ten sposób uciekasz gdzieś, gdzie jesteś sam... Od kogo możesz uciekać, od czego? Nie zdaje mi się, żebyś był stworzony do takiego wiecznego przesiadywania w pokoju... Miałeś pewne ambicje, rwałeś się do czegoś, chciałeś coś zdobywać... Nie sądź, że zapomniałam... Kiedyśmy tu jechali, byłeś taki rozpromieniony, taki pewny siebie, prawie dumny, mówiłeś mi, że „zdobędziemy wszystko” — widzisz? — pamiętam!
— O mój Boże! — westchnął młody człowiek. — Byłem dumny, szczęśliwy i promieniejący, ponieważ zdobyłem ciebie — to znaczy — cały świat. W pierwszej chwili zdawało mi się, że w posagu należy mi się jeszcze willa na jakiej gwieździe, ogród w Persji i połowa zapasu złota Rosji. Potem zrozumiałem, że to nieprawda, że w tobie jednej to wszystko jest. Nie masz pojęcia, jak cię kocham i jak mi z tobą dobrze.
— A ja mimo wszystko mam wrażenie, jak gdybyś się przeze mnie marnował, jak gdybyś przeze mnie coś stracił.