Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/139

Ta strona została przepisana.

statków i otrzeć się o pasażerów. Ale teraz tam mokro i brudno, a powietrze pełne jest Bóg wie jakich aromatów z przewożonej solonej ryby.
Myśli się o złączeniu domu gubernatorskiego z ogrodem miejskim, skutkiem czego rodzina Romanowych miałaby sposobność przechadzania się po ogrodzie. Niestety, ogród ten prawie zupełnie nie jest ogrodzony. Z jednej strony zamykają go wały z brudnym kanałem; na wałach stoją działa, kto wie, czy nie z czasów Jermaka. Z drugiej strony jest rozsypujący się płot, dzielący ogród od rynku, tak zabłoconego w jesieni, że rzadko kto odważy się wjechać w tę topiel.
Helenka przestała czytać.
— Słyszysz Wojciechu? Ty śpisz?
— Nie, słucham... Głowa mnie boli, nie mogę mówić...
— Na jaki koniec im przyszło... Ze świetnych pałaców do takiej dziury...
— A ta straszna niepewność...
— Co z nimi zrobią?
— Zabiją ich.
— Całą rodzinę?
— Wytną. Nie znasz Moskali. Oni nie wiedzą, co to szlachetność. A zresztą — Mikołaszka był może szlachetny? A cesarzowa — zdrajczyni! Słuszna ją spotka kara...
— Ale cóż dzieci winne?
— Ha, miały przyjemności, teraz będą miały przykrości... Dziwnie się rewolucja francuska powtarza... On słaby, ona zdrajczyni. — Wszystko to już było...