Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/194

Ta strona została przepisana.

Na rogach ulic brzęczały lotne mityngi. Chłopcom wyrywano z rąk telegramy.
Niwiński przystawał czasem i przysłuchiwał się, co ludzie mówią.
— Było spokojno a wot prijechali z fronta; naczałaś wajna! — narzekał sołdat z ordynarną czerwoną twarzą.
— Nieet, eto junkiera winawaty! — mówił drugi. — Oni — kontrrewolucjoniery. „Boże caria chrani“ pojut...
— Wriosz ty!
— Sam słyszał, jej Bohu!
— A ich na Wasilkowskoj abstrielali! 10 junkierow ranieno, a oficer szedszij wa gławie, ubit!
— Łowko! — ucieszył się maruder.
Tłumy ludzi wałęsały się po Kreszczatyku.
W pewnem miejscu na balkonie trzeciego piętra pojawiła się kobieta z samowarem w rękach. Widocznie nastawiała samowar. Skończywszy, skierowała się ku drzwiom, widać jednak coś ją zaciekawiło, bo przechyliła się przez poręcz i spojrzała w ulicę.
W tej chwili trzasnął gdzieś wystrzał, kobieta zachwiała się, zwisła na balustradzie, a potem osunęła się na ziemię.
Niwiński to widział.
— Bójcie się Boga! Tam kobietę zabili!
— Gdzie?
— Na balkonie; tam, na trzeciem piętrze. Widziałem na własne oczy! Samowar nastawiała.
Wbiegli do kamienicy. Stróża nie było, musieli sami iść na górę. Na drzwiach był bilet z nazwiskiem Jana Tumlańskiego.