Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/127

Ta strona została przepisana.

i czego chce, tak w pierwszej chwili, ale czyż naraz nie zamilknie, nie opuści rąk i nie jęknie: — Kakaja taska! Grustno! Otczewo mnie tak grustn!... I ona nie wie i nikt. A nagle usta skrzywione w podkówkę drgną i powtórzą kinematograficzny morał: — Żizń eto głupaja szutka! — i piersią „szałunji” zatarga łkanie...
— Kto was wie, coście wy za jedni i co się wam marzy? — myślał Niwiński, patrząc na tych ludzi.
A tam żydzi, tam tatarzy w czarnych lub popielatych myckach, tam w wielkich okularach tępa, pomarszczona, siwa głowa jakiegoś jenerała w spodniach zadługich, starczemi piętami przydeptanych, tam znów chińczyk w niebieskim stroju — Niwiński na pamięć umiał już wszystkie te twarze, ale — czytać w nich nie nauczył się.
Znowu znalazł się przy nim Curuś.
— No więc i cóż z tą „tiurmą“? — zapytał Niwiński.
— A, z „tiurmą“! A no nic. To było tak. Zaszedłem do domu polskiego — ale tam się już wszystko rozleciało, nikogo niema. Wstąpiłem do księdza — tak na zwiady — bardzo się zdziwił a dowiedziawszy się, żem Polak, odwrócił się do wikarego i zawołał: — A co! Nie mówiłem, że wśród nich jest masa Polaków? Rozumiesz? „Masa!“ Bo mnie jednego zobaczył.
— Toby nie było tak źle. Toby znaczyło, że grunt jest przychylny... A idąc konsekwentnie dalej —
— Tą ścieżką dalej nie chodź, bo daleko nie zajdziesz! Ja już wiem, którędy się tu chodzi.