Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/15

Ta strona została przepisana.

— Ktoś zostać musi. — A tam co znów takiego?
Twerska zapełniła się naraz ludźmi, migotaniem barw, blaskiem złota, srebra i drogich kamieni i słodkim, harmonijnym śpiewem.
— Aida! — uśmiechnął się Słowak.
— Nie, procesja majowa! — rzekł Polak. — Jakieś święto.
Szedł potężno-grzywy, czarnooki pop w nadzwyczaj barwnym stroju powłoczystym, dostojny, imponujący. Z otwartych jego ust sączył się niski basowy, ton, niby złocisty strumień wonnego miodu. Wielkie, spokojne, mądre oczy badawcze patrzyły to na lewo, to na prawo. Kiedy spotkały oczy siedzącego tuż za szybą wystawową kawiarni Niwińskiego, spytały poważnem wpatrzeniem się. Niwiński lekko pochylił głowę. A wówczas dłoń duchownego podniosła się wysoko i nakreślony w powietrzu krzyż padł na głowę Polaka.
Niwiński przeżegnał się.
Zmięszało się w ulicy złoto dźwięczne harmonji rytualnej ze złotem feretronów, monstrancji i chorągwi, i pochód zniknął, pozostawiając echo słodkich, majestatycznych akordów i siwe, wonne obłoki kadzideł.
W kawiarni coraz gęściej gromadziły się przykre, nieogolonemi smugami czerniejące, charkocące gęby spekulantów.
— Więc — szczęśliwej drogi, panie Niwiński.
— Dziękuje... A którego dziś mamy?
— Dziś? Dwudziesty pierwszy maja...

— A... Czto wy... Toż dziś dzień imienin mej żony... Dobra wróżba!...