Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/289

Ta strona została przepisana.

dla nich zbyt ciężki, żadną zdobyczą nie gardzili. Było w tem wszystkiem tyle poświęcenia, tyle niezmordowanie czynnej miłości sprawy polskiej, że Niwiński aż się zdumiał.
— Polska musi być! — rzekł nagle do Curusia. — Już to widzę! Najskromniejszy żołnierz buduje ją w swem sercu. Wcale nie prawda, abyśmy byli mniej uświadomieni od Czechów. Oni znają lepiej historję, ale my mamy w masie silniejszy instynkt narodowy. Ich patrjotyzm jest wyrozumowany — nasz z serca.
Major był nadęty. Znowu mu się zdarzyła nieprzyjemna historja. Proszono go, żeby dał gdzieś kompanję — nie dał, zaciął się — a wtedy bolszewicy wleźli w niezatkaną niczem dziurę i odcięli Ufę. Zrobił się znowu skandal.
— Dałem już jeden szwadron ułanów jako straż przyboczną temu ich ministrowi wojny w Samarze! — żalił się. — Dałem mu ich pod tym warunkiem, żeby mi dał spokój — nie, znowu daj kompanję! Dam cały pułk, ale nie będę dawał po kompanji.
W tajemnicy przyznał się, że przystąpił już do organizacji trzeciego pułku. To też na komitet zaczynał się dąć. Pragnął usług — nie chciał nad sobą opieki.
Curuś nie brał udziału w obradach. Włóczył się po mieście za jakąś podejrzaną misją szwedzką, krążył koło willi, w której wymordowano rodzinę carską, kręcił się po kawiarniach, a wieczorem siadał na stacji w herbaciarni i przysłuchiwał się opowiadaniom żołnierzy.
A wtem Niwiński przyleciał do niego rozpromieniony, nie panujący nad sobą z radości.