Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/317

Ta strona została przepisana.

Był wczesny ranek, gdy Niwiński się zbudził i swoim zwyczajem spojrzał w okno przy łóżku. Ujrzał w niem coś, czego w pierwszej chwili nie zrozumiał. Pod wagonami falowała jakaś mgła bezbrzeżna, ciemno-niebieska. Co to? Czy chmury tak nisko zstąpiły? Ależ nie! To woda! Bez końca, ginąca, jakby rozpuszczona w mgle rannej, faluje żywa woda, ledwo budząca się ze snu nocnego.
Bajkał!
Udało się Niwińskiemu podpatrzeć Bajkał przed wschodem słońca — szaro-niebieski zamglony, senny, tajemniczy. Widział mgły, zrywające się z jego falującej lekko powierzchni, widział skały dzikie, poszarpane, w zamyśleniu zapatrzone w jezioro. Zwolna wstawało słońce, zaróżowiło wody, chlusnęło na nie szkarłatem i złotem i wkrótce rozgorzał błękitny cud ogromnego jeziora.
Na górach, na polach leżał już tu i owdzie śnieg, wszędzie srebrzył się szron, ale roślinność jeszcze nie zniknęła. Zeschłe i żółte trawy, krzowie, chwasty złotem obramowaniem obejmowały jezioro, błękitne jak pogodne niebo. Na brzegu malowniczemi grupami rosły piękne sosny lub pojawiał się stromy wąwóz, przez który, za tem morzem jasnoniebieskiem, widać było blado-żółte lub siwe w mgle góry.
Niwiński otworzył okno.
Wpadł do wagonu prąd powietrza, chłodny lecz czysty, orzeźwiający jak górska woda.
— Co to? Szyba się zbiła? — mruczał Curuś, naciągając kołdrę na głowę.
— Nie, Curuś, to Bajkał.