Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/343

Ta strona została przepisana.

metalicznego wrzasku orkiestr, huku lokomotyw i odgłosu komend w dwudziestu przynajmniej językach. Dwa razy na dzień przybywały też pociągi z zachodu i wysypywały na stacji „baganów“, żołnierzy i nowe „misje“. Uspokajało się to dopiero wieczorem, gdy w niedalekich koszarach japońskich trąby ponuro zaczynały grać capstrzyk.
Niemniej zwarjowane było miasto, z jedną jedyną właściwie, choć bardzo długą, biegnącą nad morzem ulicą, i z jedną jedyną większą przyzwoitą kawiarnią. Rozumie się, że wszystkie sztaby wszystkich reprezentowanych w Władywostoku armij nazwoziły dziesiątki własnych samochodów i szoferów, nie słuchających niczyich rozkazów, a ponieważ prosta i bardzo długa ulica Świetlańska doskonale się do jazdy nadawała, uganiano po niej z tak wyścigową i karkołomną szybkością, że często trudno było przejść z jednej strony ulicy na drugą. Uciekano przed temi krwiożerczemi wozami w panicznym strachu. W morzu wojskowych element cywilny ginął zupełnie. Wszędzie widziało się kepi, siwe paltoty i czerwone spodnie oficerów francuskich, małe czapeczki amerykańskie, czarne mundury marynarzy rosyjskich, żółtawych, drobnych strzelców anamickich w granatowych czapkach, strzelców alpejskich, zaś przedewszystkiem Kanadyjczyków, Szkotów w „khaki“ spódniczkach i Japończyków — a wszędzie wystawione były posterunki, błyszczące bagnetami i oddające oficerom cześć na różne sposoby. Cała ta masa wojskowych, w przeważającej swej większości bezczynna, dobrze płatna i szczęśliwa, że uniknęła frontów i przeznaczeń poważniejszych, włóczyła się