Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/361

Ta strona została przepisana.

niezbędni światu i życiu, ludzie, którzy wśród miljonów mieli swe stanowisko, rangę i pensję — podporucznicy, porucznicy, kapitanowie, nawet kaprale i frajtrzy.
Tłum oficerów klął, palił papierosy i, chuchając w dłonie, starał się ogrzać wyziewem wypitych dnia poprzedniego alkoholów — echem pieśni! — z uroczystą miną stał przed tą gromadą zacny marszałek Otani — świeciły w słońcu szerokie bagnety i czerwone wyłogi odwachu japońskiego. Szronem pokryta i już tysiącem stóp i kół samochodów wyfroterowana ulica, lśniła jak szklana tafla.
Zaś nad głowami tej żołdackiej, twardej gromady łopotały i szumiały sztandary.
Było ich dużo — bardzo dużo metrów pstrych materjałów, długie barwne, płomieniste języki, liżące chłodne, błękitne powietrze. Szmaty, w które narody ubaftowały dusze swoje. Okręcały się teraz dokoła drzewców swych — trójbarwna flaga świętego Jakóba i trójbarwna flaga Francji — i gwiazdy amerykańskie i wschodzące słońce Japonji, groźne i krwawe — znów „trikolora“ Jugosławii i trochę Węgry przypominająca „trikolora“ Włoch — pięciobarwna z czarnym szlakiem buntu flaga Chin niezmierzonych i flaga malutkiej Belgji. Białoczerwona flaga Czech — i cudny biały orzeł na amarantowem tle.
— Popatrz! — trącił Niwiński Curusia — Dlatego, że daliśmy flagę sukienną, ona się nie zwija. Naszego orła wszyscy widzą.
Poruszane wielkim, szerokim oddechem morza sztandary szumiały. Nad głowami oficerów wciąż grzmiała ich warcząca, niespokojna, bojowa pieśń.