Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/79

Ta strona została przepisana.

— Może — krwiożerczy! — z pewną ironją zgodził się Petrović. — Popatrzcie.
Z krwawej bryły, która jeszcze przed chwilą była głową ludzką, pełzł, jak wąż, długiemi skrętami czarny warkocz.
— To „chodja”, zwykły sobie handlarz, a nie bohater... Zaś skoczył na was — ze strachu... po tem, co widział. Nóż mu tylko pozostał — z nożem skoczył.



Późnym wieczorem, eszelonem zdobytym na bolszewikach, jechał Dworski wraz ze swym Czarnogórcem pod Samarę. Eszelon nie był bardzo elegancki — dosięgły go granaty artylerji czeskiej, która tu i owdzie okna w wozach znacznie rozszerzyła. „Ciepłuszki“ zajęte były częściowo przez pasażerów, którzy nie mogli sami wysiąść, choć stanowczo znaleźli się u kresu wszelkich swych wędrówek na tym wiecznie kwitnącym padole. Ściągano ich tedy za nogi i ręce wprost na ziemię i siadano do wozów lepkich od krwi i jej ckliwego zapachu.
Cudem znalazł się na jednej stacji kipiątek na herbatę, na drugiej udało się przygrzać konserwę — o chleb nie trzeba było żołnierzy długo prosić.
Wciąż jeszcze opowiadano: sobie o bitwie. „Jak go zamaluję”, „jak go pchnę“, „jak go zajadę siekierą“ — słyszało się przez dłuższy czas, jak po karczemnej bójce parobków. Powoli jednak temat wyczerpał się, chłopcy posiadali, jak kto gdzie mógł i zaczęli śpiewać — najprzód czeskie pieśni, potem rosyjskie a wreszcie małoruskie