Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.
— 94 —

minjaturowe drzewka, dalej oświetloną sionkę, w głębi schody. Drzwi gościnnie na oścież otwarte.
Wchodzisz, bracie, do sionki, upewniasz się, czy tu są giejsze — zapewniają cię, że tak, zapraszają do wnętrza.
Ściągaj buty! Niema co, jak szyk, to szyk!
Cudzoziemiec z klęciem we wszystkich językach europejskich ściąga buty i spocony, lecz triumfujący, staje wreszcie w szacie godowej, to jest w priczezach ze strzemiączkami na czarnych skarpetkach. W tym uroczystym stroju, czując się oczywiście nieswojo, lecz uśmiechnięty łagodnie, idzie na górę.
Na górze jest mały, zacisznie urządzony pokoik. Ściany drewniane i cienkie — więc zimno. U sufitu lampa elektryczna, na bajecznie wywoskowanej podłodze niziuteńki, ślicznie politurowany stół i dwie poduszki koło niego. Proszę siadać! Jak kto chce i umie — ale musi poprzestać na tej poduszce, bo nic innego niema. Prawda, w dwóch rogach stołu te — jakby je nazwać? — fajansowe, czy porcelanowe „ogniska domowe“ z kilku rozżarzonemi węgielkami. Nad tem grzej sobie ręce, jeśli ci w nogi zimno.
Gospodarz, oczywiście bardzo uprzejmy, telefonicznie zaprasza damy, potem zapewnia o swej radości — do której zresztą ma słuszny powód i znacznie słuszniejszy od gości — i wynosi się. Następuje chwila oczekiwania, podczas której można przeczytać spory tom. Jest to obliczone chytrze, albowiem grać, a zatem i tańczyć można tylko do pewnej godziny w nocy, idzie zatem o to, aby tańczyć jak najmniej.
Nareszcie pojawia się pierwszy gość. Słychać kroki na schodach, drzwi otwierają się, jakaś postać w ciemnym kimonie pada na kolana, a potem pięknie twarzą na ręce oparte na ziemi.