Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.
— 122 —

czerwoni z radości a pewnie i z libacji, z wielkiemi koszami owoców na kolanach, śmiali się, wykrzykiwali coś do przechodniów, kiwali im rękami. Statek otoczony był tłumem ludzi. Jedni odprowadzali na jego pokład odjeżdżających — drudzy ładowali nań skrzynie, paki i kufry, a wśród tej gromady garść ludzi miała miny świąteczne. To byli ci, co odjeżdżali.
Rozumie się, przyjechałem znacznie zawcześnie. Kiedy mi wskazano moje „leże“ („berth“) i zniesiono rzeczy, kiedy zapłaciwszy „rikszom“, zerwałem już wszelkie stosunki z lądem, zrozumiałem, że jednak należało zjeść śniadanie. Zeszedłem na dół do jadalni, ale wycieczka mi się nie udała. Jakiś „stewart“ niechętnie skrzywiony i najwidoczniej zły przez pewien czas cierpliwie na wszystkie moje pytania odpowiadał: „arima-sen-very sorry“ (bardzo mi przykro — niema), wreszcie prawdopodobnie zeklął mnie i poszedł sobie. Nie mając nic innego do roboty, zacząłem się przechadzać po pokładzie, obserwując to cudną grę barw zatoki błękitno-pawiego koloru, z tańczącemi na falach u wejścia jak dwie iskry bojami, to znów przyglądałem się zebranej na dole publiczności.
Wtem na pokład weszła osoba i na widok jej aż się nogi podemną ugięły. Rosjanka! Mała, tłuściutka, z niewielkiemi oczami zielonawemi, ale jakby nabiegłemi trochę krwią, w szalu poziomkowym, drobno drepcąca stopami małemi lecz grubemi, zwłaszcza w kostkach, właściwie zażenowana i zmięszana, ale pokrywająca zakłopotanie nadętym grymasem kapryśnego niezadowolenia i lekceważenia. Za nią szedł „gentleman“ ubrany przyzwoicie, po angielsku ogolony, z twarzą jakby skisłą, żałośnie i „boleśnie uśmiechniętą a ze spojrzeniem nieśmiałem i zakłopotanem — nie