Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.
— 135 —

za punkt honoru podać każdemu Europejczykowi rękę. Ten sposób witania się bawi ich.
Mejczi jedzie na swej mamie, zaspany trochę, ukołysany widokiem fal. Mama zgięta wpół pod ciężarem dryblasa zatacza się na „getach“. Obok niej jeszcze dwie damy — jakaś młoda mężatka, namalowana według wszelkich prawideł sztuki zupełnie jak na scenę, i panna Jamato, nauczycielka, jadąca do Londynu, z czarnemi, wielkiemi, płochliwemi oczami, ale z brzydkiemi bardzo ustami — obie wytworne i pełne wdzięku.
Po pewnym czasie młodsi Japończycy w kimonach zaczynają nas naśladować. Ustawili się w szereg i zająwszy jedną połowę statku, maszerują tam i napowrót. Jeden z nich, prawdopodobnie oficer rezerwowy, komenderuje ogromnym głosem:
— Mare-midi-maje-oj! (wstecz wzrot), a potem znowu:
— Sznotaj-to-maré! — Kompanja — stój!)
Młodzi ludzie maszerują siarczyście, a wiatr szarpie długiemi, ciemnemi połami kimon.
Gong się naraz odezwał.
Wszyscy stanęli i pytająco patrzą po sobie.
— Breakfast? — rzucił ktoś pytająco.
— No, it’s only the dressing-bell...
Jeść chce się strasznie. Powietrze słone, w ustach wciąż słonawy posmak, na balustradzie pokładu grubą warstwą osiadła biała sól.
Po śniadaniu robi się jaśniej na duszy i pogodniej. Z dobrym papierosem w ustach, na wygodnym leżaku i z zajmującą książką w ręce można się przyglądać morzu choćby żółtemu jak jajecznica ze szczypiorkiem.