Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.
— 181 —

Są to obecnie legitymiści tak zręczni, że fundusze na wrogą nam propagandę potrafią brać wprost od angielskiego rządu. Jak oni się urządzą — nie wiem, stanowczo jednak dadzą sobie radę bez nas i potrafią się obronić, bo my sami zrobiliśmy z nich żołnierzy. W Indjach są n. p. ludzie biali, właściwie Anglicy, którzy nie chcą się uczyć angielskiego języka, uważając się za patrjotów hinduskich. Ale cóż? Nie trapimy się tem tak bardzo. Dzielny człowiek czy dzielny naród zawsze znajdzie sobie jakąś pożyteczną robotę.
I znowu ruszyliśmy w dalszą drogę.
Nieopisana i niewypowiedziana jest poezja mórz południowych. Żyłem nią przez jakie trzy tygodnie dniem i nocą, prawie nie schodząc z pokładu. Budził mnie świt perłowy lub pierwsze promienie słońca wynurzającego z turkusowych odmętów. Stałem, patrząc na jego chwałę poranną, podczas gdy marynarze japońscy zalewali pokład strugami wody a potem skrobali go i myli, podskakując rzędem, jak żaby, z krótkiemi nożami sterczącemi z tyłu niby ogonki. Niepodobna sobie wyobrazić lazuru i barwy morza to szmaragdowego, to turkusowego, to znów połyskującego błękitem. Na dziobie statku coraz to pokazywała się fala srebrno-biała, skrzydlata, podobna aniołowi, który wyskoczył na statek prosto z morza, stanął jedną nogą na pokładzie, przegięty w tył stał tak mgnienie oka, aż rozłożywszy szeroko skrzydła-ramiona, padał wstecz lub rozpływał się w białą mgłę. Wiernie u boku statku leciały tęcze, wiszące nad spienionemi falami.
Przepływaliśmy koło dalekich, błękitnych, górzystych wybrzeży. Tak minęliśmy wybrzeża Koczincziny, Sumatry, jakichś wysp — kęp ludzkiego życia