Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/214

Ta strona została uwierzytelniona.
— 208 —

— Trzecia ulica na lewo!
Nie kiwnąwszy mu nawet głową, prosto jak po sznurze ruszyłem, maszerując ku wskazanej ulicy. Odliczyłem trzy przecznice, patrzę na napis:
— Kingsway, a nie żaden Upper-Montagu-street.
Na środku ulicy w tumanie mgły czernieje figura olbrzymiego policemena w czarnym angielskim kasku. Rżnę do niego:
— Piąta ulica na lewo!
Oho! Jednakże kierunek podano mi dobrze.
Idę. Mgła. Ruch. Tu i owdzie kluby „Uaj-emsi-ej“ (Young-men-christian-association), przed klubami mnóstwo żołnierzy, dużo żołnierzy australijskich, kanadyjskich — to wszystko nic mnie jednak nie obchodzi. Liczę przecznice.
Piąta. Jakiś plac. W środku piękny ogród ze staremi drzewami — wszystko w mgle jak w wacie. Słońce jak cytryna.
Russel-place! Więc nie Upper-Montagu...
— Człowieku, uwierz raz, mówię ci! — tłumaczę sobie. — Nie denerwuj się. Powiedział ci „piąta ulica na lewo“ — więc wiedział, co mówi. W lewo zwrot!
Skręciłem na lewo i idę. Przechodzę koło klubu żołnierzy australijskich. Kolos-klub zajmuje kilka olbrzymich kamienic — przed bramami tłumy żołnierzy w szerokich kapeluszach z czerwonemi wstążkami. Mijam te tłumy i wychodzę na jakąś cichą ulicę. Przede mną na bramie numer „dwa“ i mała tablica mosiężna. Nie patrzę nawet, jak się ulica nazywa, kieruję się prosto ku domowi i na tablicy czytam:
— Polski Komitet Narodowy.
Rozumie się. Kierowali mną jak pionkiem z niesłychaną precyzją.