Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.
— 210 —

— Prelegent mówił nam o tem, jak to tam na Syberji Polacy się organizują; ale my wolelibyśmy usłyszeć coś o bolszewikach!
Wybuchła krótka utarczka słowna, wśród której robotnik oświadczył, iż
tero taki czas, że kużden robotnik musi drapać jak nowięcy lo siebie, bo potem już nie będzie móg...
Ponieważ ja osobiście nie należę do kasty myślącej wyłącznie o „drapaniu lo siebie“, więc nie wiem, czy interpelant mój miał rację, czy nie. Zasadę wygłoszoną przez niego słyszałem już raz poprzednio z ust pewnego robotnika polskiego, ale w innych okolicznościach i nie w Londynie, lecz w dalekiej, nadwołżańskiej Samarze. Było to gdzieś w początkach upalnego lipca, kiedy w wagonach na dworcu samarskim formowała się pierwsza kompanja pułku strzelców polskich im. Tadeusza Kościuszki. Siedziałem w wagonie, w którym znajdowała się kancelarja punktu zbornego. Było już koło południa, gorąco straszne, martwy punkt dnia. O tej porze nie można się było spodziewać ochotników. Siedziałem, drzemiąc. Wtem skoczył ktoś do wozu. Młody człowiek, o śniadej, ogorzałej twarzy, wielkich oczach i wyszczerzonych w uśmiechu bieluśkich zębach. Spojrzawszy na niego, zrozumiałem, że propaganda w tym wypadku jest zbyteczna.
— Tu się bierze do wojska polskiego? — zapytał z radosnym uśmiechem.
— Tu. Albo co?
— A bo ja się chce zapisać.
— A poco?
Chłopak się „speszył”.
— Jakto — poco? Przecie się trza bić!