Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/243

Ta strona została uwierzytelniona.
— 237 —

strumentami. W orkiestrze było coś dziesięciu doboszów z ogromnemi bębnami — można sobie wyobrazić, jaki straszny łoskot ci poczciwcy czynili. Wesołe to towarzystwo, prowadzone przez małego, czupurnego, z wypiętym zarozumiale kuperkiem „tambour-majora“ z ogromną posrebrzaną buławą, uszczęśliwiało Aleję jakimś synkopiczno-chromatycznym, łamanym marszem Souzy, „potężnego“ piewcy dusz amerykańskich, kompozytora szczególnie popularnego wśród biegłych w kroku hiszpańskim koni cyrkowych. Huczne — w całem znaczeniu słowa — dźwięki orkiestry, oraz ekwilibrystyczne cuda, jakich ze swą buławą z wdziękiem dokonywał „tambour-major“, figlujący tym sprzętem w powietrzu niby rozbawiony ulicznik — zwoływały zewsząd Paryżan, zawsze żądnych sensacji i zabawnego widowiska. Więc zlatywały się zewsząd dzieci, bawiące się piaskiem w Alei, leciały za niemi bony i niańki w normandzkich, bretońskich lub alzackich strojach narodowych, opuszczały swe żelazne krzesełka tęskniące, znudzone i nieraz stroskane a tak liczne wówczas w Paryżu wdowy w żałobie, kuśtykali powoli ranni, wygrzewający się w słońcu, wlekli się leniwym krokiem bawiący na urlopie i dziwnie niechlujni, znudzeni „pioupiou“ w poplamionych mundurach, z chichotem i wesołym szczebiotem pędziły uróżowane dziewczęta, wreszcie pojawiali się z pobliskiego klubu wyparadowani oficerowie polscy, młodzi chłopcy, rozbawieni lub też z krytycznemi minami ekspertów wojskowych, podczas gdy koło polskiego „plantona“ w siwej rogatywce można było spostrzec bronzową twarz i lśniące białka wielkich naiwnych oczu afrykańskiego strzelca w płytkim, czerwonym fezie. Naturalnie w mgnieniu oka przybywała też policja —