Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/244

Ta strona została uwierzytelniona.
— 238 —

policjant francuski w swym granatowym mundurze w płaskiem kepi i barczysty przysadkowaty żołnierz wojskowej policji amerykańskiej w trawiastem „khaki“, w wielkim, czerwoną wstążką ozdobionym kapeluszu z szerokiem rondem i z czerwoną przepaską na ramieniu z czarnemi literami M. P., nie mówiąc oczywiście o olbrzymim rewolwerze.
Kiedy tak orkiestra otrąbiała plac, uświęcając go dla wojskowego obrzędu, niedaleko Placu Gwiazdy czekał silny amerykański pluton, szumnie zwany bataljonem, trwając w uroczystem i granitowem „baczność!“ Nareszcie orkiestra, spenetrowawszy, że wszystko jest w porządku i ziemia w Alei pod ich stopami — mimo suzańsko-jerychońskiego rejwachu — jeszcze nie drży — pobiegła po ów niewinnie i skromnie czekający pluton-bataljon i z kolosalnie głośną radością przywlokła go na plac tortur, t. j. chciałem powiedzieć — parady. Tam już, Bóg wie skąd, wziął się naraz amerykański porucznik, w posągowej pozycji czekający na raport. Wojsko, udając narazie, że go nie widzi, minęło go dyskretnie; muzyka ustawiła się w rondzie, zaś pluton-bataljon stanął naprzeciw porucznika. Podporucznik rozpoczyna wizytację plutonu-bataljonu. Z ostrą miną, automatycznie na centymetry odmierzając każdy krok, staje przed każdym żołnierzem po kolei. Żołnierz prezentuje przed nim broń, poczem rzuca mu ją w ręce. Podporucznik chwyta karabin, kuglarskim ruchem wykręca go w powietrzu i „na tempo“ zagląda w lufę, a następnie odrzuca żołnierzowi, który, chwyciwszy karabin w powietrzu, spuszcza go do nogi. Tu oficer, porzuciwszy pierwszy szereg, odlicza trzy obrzędowe kroki w przedłużonej linji, robi wdzięcznie solowy zwrot na lewo, znów jedno