Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/260

Ta strona została uwierzytelniona.
— 254 —

Wreszcie stanęliśmy na stacji. Pociąg natychmiast otoczyło wojsko — mnóstwo żołnierzy z karabinami i bagnetami na lufach. Byli w różnych mundurach, niektórzy w austryjackich, inni we włoskich lub francuskich, tu i owdzie widziało się kogoś w mundurze sokolim. Najwięcej było żołnierzy z literami na czapkach S. B. Spytałem, co to znaczy — odpowiedziano mi, że to inicjały „Słowackiej Brygady“, rekrutującej się z tych właśnie okolic. Formalności trwały długo, ponieważ pasażerów były setki. Niemcy czasami zaczynali tracić panowanie nad sobą. Pamiętam, jakiś pasażer zaczął besztać tragarza czeskiego, który — jego zdaniem — zbyt późno przyszedł po rzeczy. Tragarz uśmiechnął się tylko, i złożywszy na ziemi rzeczy, które już trzymał w rękach, odpowiedział:
— Jeszcze wam źle? W takim razie przyjdę po te rzeczy — jutro.
Niemiec, nie wiedział, co począć.
— Nie chce zarobić! W żaden sposób nie chce zarobić! — skarżył się żołnierzowi czeskiemu.
Ten odwrócił się, spojrzał gdzieś przed siebie i milczał chwilę. Wiem, dlaczego. Tak go drażniła niemiecka arogancja i hałaśliwość, że bał się, iż Niemca zeklnie. Dopiero po chwili odpowiedział spokojnie, ale z niesłychaną pogardą:
— Oni tu zarobków mają dość. Nie biją się o nie...
Kiedy posuwałem się schodami ku sali, w której rewidowano paszporty, otarł się o mnie któryś z towarzyszów podróży, Wiedeńczyk.
— Unerhört! — szepnął. — Czegoś podobnego nie spotka pan na całym świecie. To tylko w Czechach możliwe...