Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/268

Ta strona została uwierzytelniona.
— 262 —

Przyszedł po chwili z doniesieniem, że pan porucznik śpi.
Zrozumiałem, że się mogę obejść bez niego. Tylko, że — Czesi na swojej stacji granicznej nie spali...
— A co tu słychać, panie? — spytałem żandarma.
— A Czesi znowu chcą się pchać na nas! — odpowiedział z przekonaniem. — Dziś czterech szpiegów złapałem w nocy.
— Czemu tak mało wojska na stacji? U nich wszystko obstawione wojskiem jak w Rosji za carskich czasów.
— Pan myśli, że nam to tu potrzebne? My wojsko mamy pochowane... O, widzi pan, tam, w tamtych lasach stoi piechota... I tu... Dość tego będzie. Wystarczy... Nasz żołnierz jest bitny...
— A artylerja jest?
— Tu nie... Nie wolno nam trzymać... Ale w N. skoncentrowano dość...
— A niechże mi pan powie, poco pan dziś tych szpiegów czeskich aresztował?...
— Jakto poco? Pan nie wie, co to szpieg?
— A sam pan tajemnice wojskowe ludziom na cały głos rozpowiada?
— Ludziom? Panu to mówię tylko, pan jest przecie swój. Zresztą — niema się czego bać — niechby tylko przyszli, dostaną takie lanie...
Zaczęły się jakieś krzyki, hałasy, kłótnie.
— Co to takiego?
— Nic, panie! Kazali tam jednemu żydowi wysiąść do rewizji, a on nie chce.
Nie chce! Spróbójno nie chcieć w Czechach!
Wogóle — harmider nieustanny. Żydzi ząb za ząb kłócą się z oficerami, żołnierzami, konduktorami...