Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.
— 29 —

jeszcze, jak mgiełkę, widać było brzegi Azji. Ale tam daleko, gdzie ja patrzyłem, nie było już nic, prócz wiecznego falowania zielonej wody, pianami białemi skrzącej i prócz nieba. Samotność straszna, niewypowiedzianie smutna, fascynująca swą dziką pustką, przerażająca niezmienną odwiecznością swego rytmu. Daleko na horyzoncie wstają fale, zrywają się jak psy lub wilki do słońca, tępemi pyskami błękit niebieski chciałyby ugryźć, rozłamują się w białe bukiety piany i giną... Jest dzika chciwość w skoku tych fal, jest konający wdzięk w rozpękaniu się fali w pianę. Wsłuchawszy się dobrze w muzykę morza, czasami wyraźnie słyszy się mlask i pluśnięcie takiej dalekiej fali, jedyne pierwsze i ostatnie jej słowo w muzyce wieków. I tylko ta świetlista pustka dokoła...
Nie można, zdaje mi się, mówić o morzu, dopóki nie zniknie z oczu wszystko ludzkie. Przypuszczam, że gdyby się straciło z oczu ostatni dymek okrętowy, najmniejszy okrętowy kształt i gdyby było możliwem zupełnie samemu znaleźć się na tem pustkowiu wodnem oko w oko z oceanem, bez żadnych, ale to absolutnie żadnych świadków, dopiero wówczas możnaby odczuć i zrozumieć całą żywiołową dzikość morza, usłyszeć pełną jego pieśń, cały akord, niczem niezłagodzony. I wyobrażam sobie, że to musiałoby być okropne. Człowiek patrzący na morze z pokładu statku, chociażby nawet w czas burzy, ma mniej więcej to samo wrażenie, co widz, przyglądający się białym niedźwiedziom przez cyrkową kratę.
Jednakże statek tańczył coraz zawzięciej i ja zacząłem się bać, żebym nie dostał morskiej choroby. Nie znoszę bólu głowy, bólu zęba, boleści, ani mdłości. Postanowiłem znieczulić się trochę.