Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.
— 32 —

powy bankier, zresztą z Berdyczowa, drugi, mówiący doskonale po japońsku ale i nie gorzej po polsku — z Warszawy.
Z zapadnięciem nocy ryk morza stał się poprostu ogłupiający. W salonie siedzieć nie chciałem. Zauważyłem, że nieustanna zmiana oddalenia między mną i otaczającemi mnie przedmiotami źle na mnie oddziaływa. Siedziałem w dalszym ciągu na pokładzie. Z przerażeniem patrząc na przelatujące koło statku z szaloną szybkością czarne lśniące góry. Siedziałem tak, póki nie zmarzłem na kość i nie zobojętniałem najzupełniej na ryk fal, grzmot, trzask i ruch.
Spałem doskonale, wstałem zdrów. Klimat nie poprawił się. Pasażerowie nie chcieli wstawać. Tylko jeden jedyny berdyczowski bankier trzymał się na nogach i przywitał mnie zupełnie poprawnem „Dzień dobry panu!“ — Ale rozmawiać z nim nie mogłem. Raz dlatego, iż słuchając jego opowiadania o interesach cukrowych można było samemu cukrówki dostać, po drugie, ponieważ morze tak hałasowało, że człowiek znowu głosu własnego „wnątrza“ nie słyszał. Pokład zmienił się częściowo w pobojowisko. Japonki, nie mogąc wytrzymać w dusznych kabinach, powyciągały koce na pokład, pokładły się na nich i tam rozpoczęły urzędowanie. Wyjąwszy śniadanie i obiad, cały dzień przesiedziałem na jakiejś ławce. Nigdy w życiu jeszcze tyle się nie nahuśtałem. Ale dzięki Hennessy’emu dzień minął jakoś szczęśliwie i późno w nocy bez żadnych przypadłości udałem się na spoczynek. Tylko rachunek dość znaczny miałem do uregulowania.
Po burzliwej i niezbyt miłej podróży statek 25. listopada przybił do brzegów Japonji i stanął w Curudze, małej przystani na zachodniem wybrzeżu Nipponu.