Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.
— 53 —

w Tokjo — i jedna japońska. Z Amerykankami nie byli w dobrych stosunkach, zato wobec Japonki zachowywali się bardzo serdecznie. Wszyscy mówili nieźle po angielsku i trochę po japońsku. Towarzyszył im też młody Japończyk, student, który wzamian za lekcje japońskiego, uczył się od nich po czesku.
Już po drodze do Jokohamy można było zauważyć ożywiony nastrój. Do Jokohamy jedzie się z Tokjo coś dwie godziny wszystkiego, więc mnóstwo ludzi jechało ze stolicy poprostu dla rozrywki. Japończycy nie mają niedziel, życie jest ogromnie monotonne, więc chętnie korzystają ze sposobności rozerwania się, a zwłaszcza lubią takie święta publiczne. Po drodze przyłączały się do nas różne deputacje i szkoły. Na pewnej stacji wtargnęła do wagonu gromada malców w granatowych kaszkietach i biało nakrapianych, ciemno-niebieskich „kimonkach“. Ponieważ nie było miejsca, Czesi rozebrali malców miedzy siebie i posadzili ich sobie na kolana. Gaudium między drobiazgiem zrobiło się okrutne.
W Jokohamie przyłączył się do nas mój rodak.
— Macie sztandar? — spytałem go.
— Nie, nie przywiozłem.
— Dlaczego?
— Iii, myślałem, że panu jednak może nie zechce się nieść... Zresztą — żerdki nie miałem...
Poszliśmy tedy bez sztandaru.
Naprzód odpoczęliśmy chwilę u p. Prohazki, który ma garaż w Jokohamie, a na tę uroczystość dał Czechom dwa samochody, z nich jeden udekorowany i przybrany karykaturami, wykpiwającemi Austrję i Wilhelma. Wreszcie ruszyliśmy na wskazane nam stanowisko.