Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.
— 82 —

sabot drewniany, zależnie od swej wielkości i ciężaru swego właściciela, ma inny ton. Trzeba przyznać, że mamy ciężki chód. Kamienne chodniki aż huczą, ściany rozbrzmiewają echem, dudni klatka schodowa pod krokami kolportera. Słychać, jak dwie ciężkie stopy przemierzają schody, o, słychać je nawet w sąsiedniej ulicy.
Lecz ja ten odgłos ogromnie lubię i nie gniewam się, gdy mię budzi rano. Na chwilę tylko machinalnie otwieram oczy, aby zobaczyć, czy słońce już wstało, a potem zamykam je natychmiast i słucham:
— Raz — dwa, raz — dwa, raz — dwa!
Głuche trochę, lecz przecie dźwięczne tony rozlegają się w ulicy — „staccato“ urywane i pośpieszne porannej piosenki ludzi skrzętnych i pracowitych, coś niby tryl na ksylofonie.
W ten odgłos wsłuchuję się, bo on mi gra muzyką nie z tych stron i wskrzesza w mej duszy obrazy, jakich tu już nie znajdę.
Widzę przed sobą tokijską „Ginzę“, długą, szeroką, czysto zamiecioną ulicę. Oczywiście — tramwaje elektryczne, w powietrzu sieć drutów, tu i owdzie domy wysokie, cztero- i pięciopiętrowe, kwadratowe i brzydkie, jak wielkie skrzynie lub paki, ale przeważnie małe, niskie, jednopiętrowe.
Po każdej stronie ulicy szereg drzew, podobnych do wierzb. Przynajmniej zieleń ich jest tak samo delikatna i przypomina mi wierzby.
Szyldy bardzo kolorowe, przeważnie czerwone. Nie wiszą, jak u nas, poprzecznie, lecz postawione są pionowo. Złote litery na nich biegną z góry na dół. Na dachach domów, jak pająki wśród drutów, widnieją wielkie, tajemnicze chińskie charaktery reklam.