Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.
— 87 —

smukła palma z rozwichrzoną czupryną i podobne do niej smukłe i czarne ramię, wynurzające się z za balustrady z coraz to inną jakąś pokusą, z coraz to innym cudem olśniewającym.
I dotąd pojąć nie mogę, czyjem to tajemniczem zrządzeniem w tej właśnie chwili został zesłany ów niewidziany nawet przeze mnie człowiek, który delikatnemi sandałkami wydzwonił mi na bruku obcego i dalekiego miasta ostatnią, pożegnalną piosenkę Japonji.

Tokjo ma dużo ładnych rzeczy i jest miastem interesującem, ale nie należy do pięknych miast. Dzielnica dyplomatyczna i arystokratyczna zarazem, Sziro z szerokiemi placami i ulicami, z małemi, zacisznemi pałacykami, otoczonemi minjaturowemi ogrodami, jest uroczysta i cicha, ale przez to nudna i martwa. Pamiętam, raz po załatwieniu swego interesu, czekałem na doktora Niemca w ogródku którejś ambasady. U drzwi stał stary, wyschły, żółty służący, Japończyk, w długim, czarnym chałacie i z trupią, łysą czaszką, wyglądający jak śmierć. Niedaleko za murami pałacu cesarskiego w koszarach trębacze grali monotonną melodję. Przez bramę widziało się szeroką, białą w słońcu ulicę, prawie pustą z biegnącymi cicho rikszami. Koło domu był cień — dziwny cień, prawie starczy zmierzch wśród drzew i krzaków minjaturowych a przecie tak bardzo starych, nie cień, lecz zmrok starości — zaś wśród tych drzew znów stare, mchem zielonym obrosłe głazy, dziwacznych kształtów kamienie, w których się Japończycy lubują, a które wyglądają jak omszałe okruchy nagrobków żydowskiego cmentarza. Dzień był słoneczny, owady brzęczały w ga-