Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

I jeszcze ta samotność, nie tyle fizyczna, ile duchowa! To, czem otoczenie Kasi żyło, było jej samej obce, przykre. Ludzie stawali się silni, śmiali, ostrzy, przedsiębiorczy, równocześnie jednak wywietrzała z dusz ich dawna dobroć, miękkość, melodyjność. Nabierali kanciastej twardości, ale twarze ich ciemniały i nie umiały się już śmiać; śmiały się tylko oczami a zamyślone patrzyły smutno. Zmęczenie widziała w nich Kasia, zmęczenie duchowe tak wielkie, że graniczyło prawie ze starością.
A to bolało Kasię jeszcze więcej.
Dlatego, choć dni stawały się dłuższe a jasność słoneczna z dniem każdym potężniała, Kasia nie radowała się tem, przeciwnie, z ulgą patrząc, jak ogród zwolna wypełniał się zmrokiem, czerniał, rzekłbyś, do snu się układał.
Odezwał się dzwonek telefonu.
— Kasia? — pytał głos z daleka.
— To ty, Marjanie? Wróciłeś?
— Tak. I przywiozłem ci gości.
— Chłopcy będą na herbacie?
— Tak. Dużo nas będzie, znacznie więcej niż zwykle.
— Mój Boże! Cukru już nie mam.
— Przywiozłem.
— Ale cóż ja im dam? Nic nie ma... Nawet kury się nie niosą...
— Przywieziemy sami. Do widzenia, siostrzyczko!
Pewna była, że zaprosił kolegów z lotniska.
W chwilę później cztery samochody nabite chłopakami, zajechały przed dom. Szybko wyska-