Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

w wysokiej trawie mignęła jakaś para. On się śmiał i przecząco kiwał głową, ona — przystojna, młoda dziewczyna — prosiła go o coś, głaszcząc go ręką pod brodę. W innem miejscu żołnierz przemoczony uciekał, a kobieta chlustała na niego wodą z wiadra. Na podwórzu obejścia stała uszykowana kompania, której młody sierżant coś wykładał. Rzeczka roiła się od białych i brunatnych młodych ciał. W środku wsi oficer, pochylony z pięknie wyczyszczonego konia, mówił coś do ucha drugiemu, który słuchał z odwróconą, po szelmowsku uśmiechającą się twarzą.
A potem znowu przyszły błonia i pustka.
Nad wieczorem Janek wysadził Kasię na jakiejś małej stacji.
— Dalej już pani wieźć nie mogę — mówił — jestem komendantem lotniska, nie wolno mi wyjeżdżać... Stąd musi już pani jechać sama... Chciałem dać pani swego ordynansa, wątpię jednak, czyby pani dużo pomógł... Nazwisko pani zrobi w danym razie więcej, niżby potrafił biedny żołnierz... A zresztą — jest pani między swoimi, a w mundurze siostry Czerwonego Krzyża dotrze pani wszędzie... Wierzę, że Bóg panią posyła tam, dokąd pani jedzie. Toteż dojedzie pani z całą pewnością...
Tyle jej pomógł, że, razem już z nią, aby wiedziała, jak się to robi, poszedł do komendanta stacji, dowiedzieć się, kiedy będzie mogła odjechać. Młody oficer, zmęczony i niewyspany, od wielu już dni, plótł napół przytomnie. Był bardzo uprzejmy, ale jego informacje wyglądały wprost niedorzecznie. Niewątpliwie wiedział, co