Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/195

Ta strona została przepisana.

baczkę, którą kiedyś spotkał, idąc z dziećmi na wycieczkę, a która wywarła na nim tak dziwne wrażenie. Przechodząc, spojrzała na niego głęboko szafirowemi oczami i uśmiechnęła się. Ale jak? Szkólny nie wiedział, czy ona się śmieje do niego, czy z niego, czy do siebie. Tak się zmieszał, że choć jej nie znał, ukłonił się jej z całą szarmanterją wielkomiejską, na co ona parsknęła śmiechem, zerwała się nagle i pobiegła.
Stał, patrząc za nią, zdziwiony, bo tak biegnącej dziewczyny jeszcze nie widział.
Były to jakieś nieopisanie miękkie, a równocześnie śmiałe i szybkie podrzuty naprzód, które jednak naraz zatrzymywały się tak, że postać dziewczyny prostowała się w całej smukłości, poczem znów miękkim ruchem mknęła ku przodowi.
Tego dnia szkólny nie czuł się w swej świątyni dumania tak dobrze, jak zwykle.
Morze robiło tu wielki „ok“. Nazwa brzmi dziwnie, ale jest zupełnie zrozumiała, jeśli się wie, że rybacy nie wymawiają litery „h“, a zaś „a“ zmieniają zawsze na „o“, co powoduje różne cuda. Naprzykład ze słowa „Haven“, odrzuciwszy „h“ i zmieniwszy „a“ na „o“, a zaś „en“ na „ing“, zrobili ślicznie brzmiące słowo „owinga“, co znaczy przystań. Tak tedy był tu „ok“, czyli „hak“, z brzegiem wysokim, o który fale się rozbi-