Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/272

Ta strona została przepisana.

czone ptaki głośnym okrzykiem: Tędy, tędy! Śmiertelnie znużeni wędrowcy ostatkami sił dążą za nim, chwiejąc się i kołysząc w powietrzu, jak liście wiatrem niesione. Aż nagle wynurza się przed nimi z ciemności kształt niewyraźny, i oto wierzchołek jakiejś górzystej wyspy, a na nim kępa krzaków i kilka karłowatych, powyginanych sosen. Wiatr gwiżdże, skowycze, ale to nic. Ptaki przypadają piersiami do głazów, wciskają się w załomy i nierówności gruntu, otulają się szczelnie skrzydłami i, schowawszy pod nie znużone głowy, zasypiają.
Józia zbudziła się. Czuje, że leżący obok niej braciszek także nie śpi. Przez zasłonięte białemi firaneczkami okienka, wraz z jasnem światłem księżyca, dolatują z zatoki głośne krzyki łabędzi.
— Słyszysz? — szepce Józia. — Nasze kulpsie!
— Śpiewają — odpowiada cichutko Janek. I choć tamtych kulpsiów jest co najmniej trzydzieści, dzieci poznają głos swoich przyjaciół.
Ale niezawsze mogły dzieci łabędzie odwiedzać.
Wybuchały burze tak gwałtowne, że starych nawet zwalały z nóg, a cóż dopiero mówić o takim drobiazgu. Wystarczyło nos za drzwi wychylić, a wicher dech zapierał