Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/296

Ta strona została przepisana.

Powiedzmy odrazu, że był to skład rzeźnicki jednego z największych i najbogatszych rzeźników miejscowych. Wisiały w nim piękne, olbrzymie, czerwone ćwierci tłustych wołów pomorskich, zdumiewających rozmiarów połcie słoniny, niezliczone bronzowe szynki, kręgi kiełbas, grube, długie białe maczugi leberki, wogóle mnóstwo wszelkiego smakowitego dostatku.
Wśród tego bogactwa kręcił się mały, ale krępy rzeźnik, staruszek przeszło sześćdziesięcioletni, lecz mocny, z zakasanemi na żylastych ramionach rękawami koszuli, z siwą głową i siwemi przekrwionemi oczami. Od czasu do czasu dwóch pomocników zdejmowala ze ściany jakąś ćwierć i kładło ją przed nim na szerokim, grubym krwawym pniu, on zaś krótką, lecz mocną garścią ujmował wielki, ostry, błyszczący topór i lekkiemi cięciami odcina! nieomylnie tej samej wagi befsztyki, pieczenie i czego od niego żądano, chwilami z pod krzaczastych brwi zerkając, czy wszystko idzie składnie.
Przy ladzie stała gromadka dziewcząt z koszami na ramionach, a dwie grube malutkie kobietki, którym kot morski zrazu dobrze przyjrzeć się nie mógł, obsługiwały gości.
Po jakimś czasie skład się opróżnił, stary zaś położył topór i włożywszy na głowę czapeczkę sportową, poszedł dokądś jak stał,