Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

nie robie — do haupy ide... Rościcha... Kużden mie tu zna... Popiłem — za swoje...
Tak tłumacząc się i usprawiedliwiając, zatoczył się na drogę wiejską i zniknął między chałupami.
Ściemniało się. W chatach i domach rozżarzają się czerwone światła. W powietrzu czuć suchy zapach dymu, bijącego z kominów.
Jeszcze ktoś wypada po wodę. Wiadro z brzękiem uderza o cembrowinę studni. To Zosia.
Jakby na dany znak wybiega Paolka od Maślaków i Salcia od Wurmerów. Rozmawiają półgłosem.
— Jadę jutro do Wiśnicza po metrykę! — oświadcza panna Zosia. — Koniecznie potrzebna do ślubu.
— Przykrą będzie miała dziewczyna drogę! — myśli z współczuciem Zagórski.
Przy studni wciąż jeszcze szepty, chichoty, potem głośny, nieszczery śmiech, urągliwy, zły.
— Bardzo jej już śpieszno! — mówi czyjś głos.
Szybkim krokiem idzie od miasta zakonnik, katecheta; wygląda jak kula, tocząca się gościńcem, prawie równocześnie odzywa się w klasztorze dzwonek.
Wicher wyje.
Gościniec puścieje, zdaje się wyciągać, tężeć, wreszcie zasypia, obumiera.
Przykrywa go noc.
Zagórski podniósł w górę kołnierz kurtki i poszedł ku rynkowi na kieliszek wódki.

∗                              ∗