Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan sobie wyobrażasz oczywiście, że ja jestem stetryczały stary dziwak. Proszę — wyobrażaj pan sobie. Ale ja panu coś powiem: śnił mi się tej nocy jeden kolega, starszy odemnie. Powiedział mi: Ty umrzesz dziś, ja jutro.
— Sen — mara! — rzekł ciepło Zagórski.
— Zgoda, Bóg wiara! I niech się Jego wola dzieje, jestem gotów każdej chwili. A jednak mimo to, kiedy rano wstałem i zobaczyłem ten dzień taki piękny, zapytałem sam siebie: Byłoby ci czego żal, gdybyś tak wieczoru nie doczekał? — do głębi duszy sięgnąwszy tem pytaniem, odpowiedziałem sobie, że nie, że niczego żal nie będzie, że gdyby co — to i dzięki Bogu!
— Ależ dlaczego?
— Ponieważ widzę, że się dzieje źle i to mnie męczy i tej trwogi znosić dłużej nie mogę! Szkoda tylko, że ani jednego syna przy mnie niema!
— Możeby zatelegrafować!
— Oni w wojsku! Nie o to mi zresztą idzie! Widzisz pan: Ludzi prawdziwych mało i to najgorsza rzecz! Doczekałem się cudu niespodziewanego, doczekałem się polskiego państwa! Ja, który już — nie wierzyłem! Tego pan nigdy nie zrozumie! A dziś — wolę już... Dajcie mi pokój. No, ale ja pana bardzo przepraszam, muszę wyjść. Ojojoj, ta-że to dwunasta dochodzi! A to się zagadałem! Muszę zajść do Mandlowej, bo jej Ryś coś na piersi niedomaga. Także — pokurcz! I to ma być ułan polski! A niechże was wszyscy djabli!
Tu doktór sięgnął po leżący na stole arkusz papieru i podarł go na drobne kawałki.