Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.



ROZDZIAŁ I.

Mimo że to był właściwie dopiero początek zimy, po Nowym Roku jakoś raźniej i weselej zrobiło się ludziom na duszy. W jesieni walczyli z nadciągającą zimą, ustępowali jej niechętnie, opornie, choć wiedzieli, że jej nie przezwyciężą. Teraz poddali się jej pokornie i bez szemrania przyjęli jej jarzmo, które też stało się jakby lżejsze i wcale nie straszne.
Do pokrzepienia serc przyczynił się w niemałym stopniu karnawał, który nawet tego opuszczonego zakątka nie ominął. Więc widziało się przedewszystkiem huczne wiejskie orszaki weselne, pod któremi gościniec grał jak struna muzyką i śpiewał krakowiakami. To był dopiero widok! Mróz czy nie mróz, wszystkie dzieci wybiegały z domów i z zachwytem patrzyły na wozy, pełne weselników, muzyki i kolorów. Twarze ludzkie śmiały się, oczy błyszczały, tu i tam na głowie któregoś drużby świeciła czerwona jak krew czapka z pawiemi piórami, pozłocista trąba grzmiała, na grzbietach końskich powiewały kity z różnobarwnego papieru — szczątkowe pozostałości z dawnych paradnych szlacheckich rzędów na konie. I ci ludzie ruszali się jakoś