Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/190

Ta strona została uwierzytelniona.

bogatsi nawet przysyłali służące z dzbankami i wylewali je świniom do koryta.
— Widać, psiokrew, jaka była zupa! — mruknął burmistrz.
— Tego pan nie gadaj! — wtrącił groźnie Pudłowicz, który był owej zupy rozdawcą.
Burmistrz zmieszał się trochę, siedzący zaś dłuższy czas cicho Przypiórski, zahuczał na cały głos:
— A po drugie, że w Ameryce, jak kto weźmie pieniądze, to sobie uważa za święty obowiązek odrobić, a tu — pieniądze weźmie, a tylko patrzy, jakby za to nic nie robić, nic nie dać. Nie wiem, co to za naród. Rzetelności nic nie ma — sama chciwość.
— Iii! — skrzywił się burmistrz ordynarnie. — Abo to, psiokrew, w amerykańskich kryminołach święci siedzą? I z was niejeden tyż — nie ruszy może, ale nie położy — nie weźmie, ale też nie doda!
— I w Ameryce naciągają! — przyznał pan Uszko. — Ale tam w powietrzu jest: Uważaj! Sam sobie będziesz winien! Człowiek się z człowiekiem ucieszy! Tu w oczy ci będzie patrzył jak przyjaciel, jak brat — a jednocześnie kradnie! Tu, u was, nic się nie da zrobić, bo wy za nic macie sobie czas i własną pracę! Każdy z was jest własnem bydlęciem pociągowem!
— Ale wyście powinni byli o tem wiedzieć! — krzyknął dziekan.
— Tak jest, i w tem jest nasz grzech, za który teraz pokutujemy. Myśmy wiedzieli, że kraj jest zaniedbany ponad wszelki wyraz i wiedzieliśmy też, że jest bardzo bogaty. Przeszkód i trudności nie baliśmy się — w Ameryce drogi są bardzo cierniste —