Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zaiste, zima to straszna rzecz! — mówił sobie w duchu. — Straszna, jak śmierć! Jak ona zabija wszelkie życie w duszy, jak mrozi każdą myśl, jak truje każdy uśmiech! Zmora północna, zmora!
Stał tak, z radością przyglądając się białym chmurkom na niebie błękitnem, gdy wtem — pac! — kilka zimnych kropel wody spadło mu z dachu na głowę i pociekło za kołnierz.
Och, jakaż roskosznie zimna woda!
Zali to woda?
Przecie te łzy lodowate, to pierwszy dar słońca, pierwszy, choć zimny, owoc jego siły, jagódki złote, ze śniegu białego pierwszą myślą o wiośnie zrodzone.
Odwilż czarną ścieżkę wydeptała w sadzie na śniegu.
Różowo świeci śnieg na dachu drewnianym. Wtem — szum niespodziewany i huk. Z dachu komórki zsunęła się lawina śniegowa i chmurą białą padła na ziemię, bezkształtna już, bez życia — trup.
To ciosy złotej lancy słonecznej.
Na żółtej kupie nawozu stanęła gęś. Szeroko rozwinęła swe długie skrzydła, pokazując pierś mocną i białą, i machnęła niemi kilka razy, jakgdyby sygnał dając, a potem z długiej szyi wypuściła kilka fagotowych, łamiących się dźwięków.
Na ganku pojawiła się pani Zagórska.
Strzepuje jakiś dywanik, a jednocześnie przygląda się światu. Wygląda mizernie, ale oczy jej uśmiechają się do słońca. Za nią, oczywiście nie-