Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/75

Ta strona została uwierzytelniona.

cofa. — Jesteśmy tu sami swoi. A i tak się pan o wszystkiem dowie!
— Ja tylko po tytoń... Przepraszam bardzo... Nie chcę przeszkadzać!
Doktór Bromiński, starszy już człowiek, o łysej czaszce, dużej twarzy i bujnym, siwym, polskim wąsię, zwrócił ku niemu zlekka głowę i uderzył go jasno-niebieskiemi, aroganckiemi oczyma tak, jakby chciał powiedzieć:
— Ty durniu jeden!
A potem, nie bąknąwszy ani słowa powitania, podniósł swój kieliszek do ust i syrpnął odrobinkę wina.
— Proszę bardzo! Pan profesor będzie łaskaw chwileczkę poczekać. Zaraz pójdę po tytoń. Proszę tymczasem siadać.
Aroganckie spojrzenie doktora, niewyraźne miny obecnych, płacz nieznajomej i wreszcie istotna konieczność zaopatrzenia się w tytoń, wszystko to skłoniło Zagórskiego do wejścia. Nie rozbierając się, aby swej obecności nie nadać charakteru wizyty, usiadł na pierwszem lepszem krześle przy stole.
— Może kieliszek wina? — spytała pani Mandlowa, chwytając gościnnie butelkę. — Wandziu, daj panu profesorowi kieliszek. Proszę się nie obawiać, panie profesorze, to nie przyprawiony jabłecznik, jaki teraz zamiast wina podają, to wino prawdziwe, przedwojenne, austrjackie!
— Winko aż ha! — oświadczył kategorycznie doktór.
Panna Wanda, rosła, bujna, przystojna dziewczyna, o wielkich, ciemno-niebieskich oczach, orlim nosie i ubarwionych ustach, w strojnej matince,