Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

Przypuszczam, że nie bardzo... Ale chciałam się dziś dla pana ubrać.
Zrzuciwszy z ramion popielate „manteau”, stanęła przed nim w jedwabnej sukni ponsowej z głębokim metalicznym odcieniem, z ramionami na pół przykrytemi jasno fioletowym szalem, haftowanym w wielkie, również ponsowe róże.
— To dla mnie? — zapytał zdziwiony. — A na jaką intencję?
— Nikt tu dla mnie wieczoru żadnego nie wydał, więc postanowiłam wydać ja — dla pana. Tu, ten stolik. A, widzi pan, nawet kwiaty są. Co tam za muzyka?
— Sezon się skończył, rybacy bawią się między sobą. Kułak tam pije z rybakami...
— Pan Kułak? — zaśmiała się pani Łucja. — Mocne nazwisko! I człowiek też, zdaje się, niesłaby, sądząc z postawy i z tego, co mi pan o nim opowiadał.
— Bóg mi go zesłał, bo w każdym razie będę miał jakieś towarzystwo w zimie.
— A więc zostaje pan — nieodwołalnie?
— Zostaję.
— Można już podawać, proszę pani?
— Proszę, panno Marysiu! Wódkę i zakąskę, potem resztę... Rozporządziłam się bez pana i naprzód już zamówiłam kolację... Będzie sałatka z pomidorów, po kawałeczku „ędzonego ęgorza“, bo dużo podobno na noc niezdrowo, a przedewszystkiem — kurczęta z sałatą... Zrobiłam, co tylko się dało...
— A pański plan pozostania tu na zimę, pochwalam — rzekła nagle. — Zadanie nie jest łatwe, ma nawet pewne słabe punkty, ale — zbyt niebezpieczne też nie jest... Zwłaszcza dla pana...
— Dlaczego „zwłaszcza”?
— Tu mógłby się złamać człowiek — twardy. Ktoś. Ale pan? Nie.

94