Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Tomasz nóż i widelec ze zdumienia położył i oburzony wpatrzył się w panią Łucję.
— Co pani mówi! — wyrzekł.
— Nie potrzebuje się pan ani oburzać, ani obrażać, niech pan raczej jeszcze wódki naleje i posłucha. Ja pana przecie dobrze znam. Tak — na zdrowie! Dobrze znam! — powtórzyła z grymasem niesmaku, stawiając kieliszek. — Dobra wódka, mocna, rozgrzewa. Jak wszyscy mężczyźni — jest pan poetą, a w gruncie rzeczy dzieckiem — w porównaniu z kobietą. Rozlewająca w bufecie piwo poczciwa ciotka Lina z głową obwiązaną czarnym szalem i w zielonym włóczkowym sweaterze jest swym sposobem myślenia znacznie bliższa rzeczywistości, niż pan.
— Dlaczego pani to wszystko mówi?
— Dowie się pan. Przecież ja wiem i rozumiem wszystko. W sercu swem jestem, jako kobieta, matką od maleńkości. Trzy czy cztery lata miałam, kiedy już własną piersią karmiłam lalki. Znam dzieci. Mężczyźni — świadomie czy nieświadomie spowiadali mi się ze swego życia, ze swych najskrytszych myśli i tajemnic. Znam ich tak dobrze, jak dzieci, któremi też są. Mężczyzna, przybierając postać bohaterską, nie wie nawet, że tem samem zdradza, czem go można przestraszyć. On się też zlęknie bohaterskiej pozy swego przeciwnika — ale kobieta nie robi sobie z niej nic. Cóż jej Herkules czy Samson, ona go przecie wydała —
— Zdradziła!
— Wydała na świat. Kant, drogi panie, jest dzieciakiem, zadowolonym ze swej, nikomu niepotrzebnej mądrości... Bergson jest grzecznem dzieckiem, rozsądnem i pilnie się uczącem... Goethe jest dzieckiem, ulubionem przez pana nauczyciela... Ale któryż z nich naprawdę zna rzeczywistość?... Ani jeden nie wyrzekł słowa, któreby cały świat potwierdziło... Tylko przez kobietę... Słowo ciałem się stało...

95