Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz dopiero nastąpił okres prawdziwego powodzenia. Ponieważ wielu pragnęło takie skorznie posiąść, prześcigano się w ubieganiu o względy szewieca, który denaturatem zakrapiał się już tylko wczesnym rankiem, gdy oberża była jeszcze zamknięta, lub wieczorem, kiedy „stan zdrowia” nie pozwalał mu wyjść. Pił koniak i piwo. Już się nie bał widma morza, bo wiedział, że jego droga prowadzi wprost do oberży, i nie bał się ludzi, ani dzieci, ani psów, ponieważ był szanowany, poważany i podziwiany. Czuł się człowiekiem równym drugim, a jeśli pił, to tylko z radości.
Stać go na to było!
Rybacy, dowiedziawszy się, że postanowił rozpocząć wyrób owych osławionych skorzni, zgłaszali się do niego to późnym wieczorem, gdy wioska już spała, to wczesnym rankiem, gdy większość była na rybołówstwie, i błagając go o pierwszeństwo, ofiarowywali mu zadatek. Szewiec, w głębi duszy niepewny jeszcze swych sił, opierał się pokusie mężnie, co rybaków utwierdziło w przekonaniu, że skorznie swego pomysłu zrobić potrafi, lecz jako człek uczciwy — zadatku brać nie chce nawet, gdy sami mu go ofiarują. Inni myśleli zaś, że od nich zaliczek nie bierze, ponieważ od drugich już pobrał i te zamówienia naprzód wykonać musi; zaczęli się podejrzewać wzajemnie. Wymówka szewieca, iż zadatku brać nie chce, bo nie wie jeszcze, co skorznie będą kosztowały, była w ich oczach wykrętem. Znaczyło to to samo, co nie wyjeżdżać na „feszeraj”, dlatego że się nie wie, jaki będzie na rybę „priz”. Naprzód musi być „ryba — Fisch”, potem dopiero — „Geld auf Tisch”.
Jednego dnia wreszcie spadł grom. Pewien poważny rybak przyszedł do szewieca i nie żądając określenia należytości za skorznie, ani nie określając terminu ich dostarczenia, zaofiarował na samą skórę sześćdziesiąt złotych i tak długo nastawał i prosił, aż wreszcie szewiec — przyjął.

113