Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

a potem znów smarują do morza. To ci poezja, co? Przyroda, bracie, mówię ci przyroda, największa poezja! Tu ją masz! Co ci tam — kolory?
— Nie, pozwól, to są właśnie kolory!

Jesienią.

Powoli jesień nabierała tonów i rysów coraz twardszych i surowszych. Wichry i fale biczowały strąd i raz wraz żaki wciągano na kraj. Gdy w nocy niespodziewanie ryknęła burza, we wsi wszczynał się popłoch. Ledwo otrząsnąwszy sen z powiek, rozgrzani pierzynami rybacy wskakiwali w skorznie, wciągali ciężkie ubrania, eltychy i biegli ratować żaki, przyczem nieraz aż po piersi wchodzili w zimną wodę.
Podczas sezonu rybacy unikali oberż, pierwsze miejsce wszędzie zostawiając letnikom. Po sezonie, zwłaszcza gdy detki jeszcze plątały się po kieszeniach, częściej oberże odwiedzali. Wreszcie postanowili otrąbić swoje panowanie.
Przyszła niedziela — trochę wietrzna, lecz pogodna, jak zwykle poświęcona nietyle zabawie, co nabożeństwu i odpoczynkowi. Nic nie zapowiadało jakichś nadzwyczajności, a jednak restaurator w łazienkach zawczasu już postarał się o piwo i większy zapas wódek i koniaku i tajemniczo szeptał wszystkim o mającej jakoby odbyć się u niego zabawie kaszubskiej.
Dowiedział się o tem Tomasz i postanowił zaciągnąć na „zabawę Kułaka.
— Nie chcę! — bronił się Kułak. — Niecierpię tego! Co za zabawa! Popiją się i już!
— Popijemy się i my i będzie nas to bawić! Chodź, nigdy nie widziałem, jak Kaszubi piją.
— Jak piją? Nic ciekawego.
— Każdy ma i w tem swój własny styl. Chodź! Niedziela nudna!
— Ja po nieszporach ludzi muszę płacić!

129