Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.

go pochodzenia i niewiadomo do czego dążącej. Jak na to, hałasu i gwałtu w przyrodzie było za dużo.
Nastrój też był niemiły, uliczki puste, nigdzie ani człowieka, ani psa, kury tulące się pod ścianami, drzewa tańczące jak oszalałe — czasem tylko przebiegnie ulicą kobieta w szalu, piersi rękami osłaniając, lub rybak. Nieliczni, którym jeszcze plątały się po kieszeniach jakieś grosze, siedzieli w oberżach i popijając piwo, prowadzili długie rozmowy o wiatrze i jego pożądanych zmianach. Ten chciał, żeby mu tak obdało, ów zaś inaczej, i coraz to ktoś wypadał z gospody — zobaczyć, dokąd wiatr idzie. Owszem, „szedł” to jest odchylał się to w tę stronę, to w tamtą, zasadniczo jednak miał wciąż jeden i ten sam kierunek.
Większość rybaków podczas burzy przeważnie spała ciężkim rybackim snem, wstając tylko do jedzenia.
Kiedy wiatr ścichał, rybacy gorączkowo stawiali żaki. Wyzyskiwali każdą chwilę, nietylko dlatego, że połów węgorzy miał się już ku końcowi, ale ponieważ teraz było węgorzy najwięcej. Już i tak wobec nadchodzącego końca sezonu węgorzowego priz znacznie poszedł wgórę, wiedziano, że potem będzie szedł wgórę z dnia na dzień, a dyktować go będą nie kupcy, lecz rybacy. Więc zależało na tem, aby nałowić teraz jak najwięcej ryb, przechowywać je jak najdłużej w skrzyniach na wodzie, wreszcie solić — bo to był żywy kapitał, od którego z każdym dniem rosły procenty.
Wybuchła tedy zawzięta walka z żywiołem, wysunęli się na pierwszy plan rybacy. Już w grubych trojerach i kurtkach, nieraz w eltychach, chroniących od przemoczenia, i w zydwestkach, pracowali z uporem, nieustępliwie, niezmordowanie, chytrze. Znając doskonale każde załamanie wybrzeża, umieli, kierując się instynktem, doświadczeniem i zżyciem się z morzem, stawiać linki żaków tam, gdzie to się wydawało niepodobieństwem — bo teraz opłacało się już ryzyko —

143