Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

Żona jego, mimo swego ograniczenia, przeczuwała coś. Zamiast zaniepokoić się o nie wracającego męża, zamiast zaalarmować sąsiadki i powyć przed niemi, ona zlękła się i albo siedziała bezmyślnie i bez ruchu na nędznem i osieroconem małżeńskiem łożu, albo wybiegała z workiem po piasek na strąd, gdzie kucnąwszy, długo, długo, tęsknie wpatrywała się w spienione fale. Nie wiedziała wprawdzie, co się stało, do spraw i interesów męża nigdy się nie mieszała, ale — nie pierwszy raz ją opuszczał, zdając wraz z dzieckiem na łaskę i niełaskę sąsiadów i ludzi, którzy przychodzili do niej z klątwami, wymyślaniami i pogróżkami. A potem wyrzucano ją z mieszkania, zabierano jej rzeczy, grożono policją i dręczono tak długo, póki któraś sąsiadka nie ulitowała się nad jej głupotą i dzieckiem i nie wzięła jej do siebie. Wtenczas dopiero następował błogi okres spokoju — połączony z rozkosznem myciem schodów, podłóg i praniem. Ale to było tam, w Gdańsku, gdzie przecież byli „swoi”, prócz tego policja, sądy... Co będzie tu? Tu ci ludzie mogą ją zabić, mogą jej dziecko utopić... Takie straszne chłopy, „Polacken!”
Więc serce biło jej niespokojnie i krew uderzała do głowy na samą myśl o tem, co ją czeka. Nadomiar złego prześladowały ją okropne sny... Raz jej się śniło, że ją krowa gryzła, to znowu, że garnek do niej zagadał, potem worek z piaskiem za nią gonił...
Po kilku dniach burza wybuchła. W rybaków jakby piorun strzelił!
— Detki przepadły, jo, rybak zawsze do szkody przyjdzie, ale — skorzni niema, a tu zima za pasem! Nie mógł szewiec zrobić skorzni z jednym szwem, niechby zrobił zwykłe, ale żeby były. W czemże teraz na morze jechać?
— Doch on jakieś skorznie uszył — wołali drudzy. Samiśmy widzieli! Może zachorzał w Wejrowie, może mu się co stało!

187