Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/199

Ta strona została uwierzytelniona.
Przez małą szybkę.

Mgła na morzu, niezbyt gęsta, ale przesłaniająca księżyc tak, iż blask jego rozpuszcza się i wsiąka w zamroczone przestworze, sycąc je niesamowitą światłością.
Nie widać księżyca i nie widać na morzu świateł statków, tkwiących w mgle, jak w wacie, zato raz bliżej, to znów dalej słychać posępne porykiwanie ich syren. Regularnemi eksplozjami białego, choć stłumionego światła z trudnością dziś latarnia rozewska porozumiewa się z Dąbkową. Na strądzie porytym burzami, słychać dźwięczny, śpiewny, pieściwy, cichy plusk fal. Widać je lśniące, białogrzywe, wybiegające na piasek z pod świetlistej mgły, widać majaczące tu i tam baty, przywiązane prawdopodobnie do wbitych w piasek pali. Wysoko, jak kropla krwi, świeci w kierunku Dąbkowej bliży czerwona latarnia na sygnałowym maszcie.
Cień jakiś oderwał się od zrytego wichrami i ubiczowanego falami strądu i zręcznie omijając zdradliwe, głębokie dołki, z których gospodynie wybrały piasek, wszedł na górę, a potem w las. Wpobliżu ukrytej za wydmą stacji ratunkowej przystanął, a potem usiadł na burcie, znajdującej się tuż starej łodzi ratowniczej, i zapaliwszy papierosa, zaczął mruczeć:
— Jedno jest pewne — tu pracować mogą tylko ludzie mocni. Atmosfera morska jest taka sama, jak i klimat:
— Mocnego wzmocni, ale słabego zabije. Ciśnienie atmosferyczne. Aż mnie obojczyki bolą. Tam, na lądzie, ludzie mają o parę set stóp ponad poziom „for”, ja tu dźwigam uczciwie cały ciężar atmosfery. Chodzę po dnie tego oceanu powietrza, w którem żyjemy... Jestem flądrą ludzką i obawiam się, że gęba mi się, jak u flądry, przekrzywi na bakier, a razem z gębą i dusza... Kto wie, czy pani Łucja nie miała

189