Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.

to pieniądz niemały, mogący wystarczyć na całą zimę, co jednak wcale nie pocieszało starego rybaka, który odkładał tę sumę na rozszerzenie domu na wiosnę. Ale — wola Boska!
Umówiwszy się tedy z panem Kułakiem, zaprzągł krowę i udał się wraz z Bernardem nad zatokę, gdzie miał doskonale schowane i zamaskowane dwie mocne kisty z dziurkami, przepuszczającemi powietrze. W mniejszej kiście przechowywał piętnaście centnarów węgorzy, w drugiej większej, jak mu się zdawało, co najmniej dwadzieścia. Był to owoc połowów w czasie burz jesiennych, wysiłków ciężkich, ryzykownych i połączonych nieraz z niebezpieczeństwem. Mniejsza kista była w porządku, ale z większą było źle. Dwie wielkie kłódki, na które była zamknięta, ktoś rozbił i wprawdzie nie zostawił kisty otworem, lecz związał mocno zamknięcie sznurem, aby węgorze uciec nie mogły, ale w każdym razie dowodziło to, iż ktoś tu gospodarował. Otworzywszy czemprędzej kistę, znaleźli w niej trzy do czterech centnarów ryby, reszta zniknęła.
Jakże żałobnie szarą wydała im się teraz zatoka, cicha, pusta, jakby odłogiem w zapomnieniu leżąca. Usiadłszy na piasku, długo w milczeniu siedzieli, patrząc na wodę i rozmyślając.
— Jo! — odezwał się wreszcie spokojnym, niewzruszonym basem stary Paweł. — Albo nas Pan Bóg za coś karze albo doświadcza.
— Całe życie nas karze, choć niema za co, a doświadcza przez tyle wieków, że mógłby nas już znać — rzekł z pasją Bernard.
— Nie bluźnij!
— Nie bluźnię. Chcę tylko chleba powszedniego, na który pracuję w pocie czoła — a tego chleba nie mam.
— Bóg tak chciał.
— Jo! Bóg! Nie mieszajcie Boga ze złodziejem. Bóg naszych wangorzów nie jest chciwy. Złodziej był

229