Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/249

Ta strona została uwierzytelniona.

z niego drzewo jawnie. Kradną — opryszki z lądu. Sieci na morzu rabują rybakom szajki Gdańszczan, którzy wyjeżdżają w niedzielę i święta, gdy na morzu nikogo niema i wtedy kradną. Czasem się ktoś upije i już.
Ludzie bez grzechu.
Niech mi Pani znajdzie na lądzie wioskę bez grzechu. Wiarołomstwo, gwałt, wymuszenia, pijaństwo, rozpusta, morderstwa, podpalanie, koniokradztwo, — ba, dziś nawet i pługi kradną, mściwość nie cofająca się przed niczem — to rzeczy pospolite, codzienne! I to się dzieje na wsi — a w miastach co?
O takich różnych rzeczach rozmyślam, stojąc przed kościołem podczas mszy porannej — a równocześnie słucham usilnego nalegania morza na ląd.
Dlatego poranki moje są prawdziwemi porankami, podczas których coś mi świta.
Przebywanie wśród ludzi bez grzechu musi wywrzeć swój wpływ.

A coby też pani powiedziała na taką obserwację?
Oto, przebywając wśród rybaków, spostrzega się po pewnym czasie, że się znajduje wśród ludzi, żyjących po chrześcijańsku.
Czy Pani ma to uczucie, mieszkając w mieście? I czy możnaby to o któremkolwiek naszem mieście powiedzieć? Czy my pamiętamy, że jesteśmy chrześcijańskiem narodem, chrześcijańskiem państwem i żyjemy w chrześcijańskiej Europie?
Dużoby o tem mówić. Wszak Pani sama wie...
Przypominam sobie, jakto jako 18-letni młodzieniec po śmierci matki rozchorowałem się na nerwy. Katecheta, który był równocześnie mym opiekunem, zaprowadził mnie do słynnego lekarza, który mnie starannie zbadał i przepisał, co uważał za stosowne. Nie wzbudziło to we mnie żadnego przekonania, bo wiedziałem,

239