Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/333

Ta strona została uwierzytelniona.

Byłem jeszcze wtedy na półwyspie bardzo „młody” i zachowywałem się jak na lądzie. Tam mamy zwyczaj, przechodząc koło pracującego kmiotka, pozdrowić go życzliwem słówkiem i pogawędzić z nim chwileczkę, prorokując mu łaskawie z miną znawcy doskonałe zbiory, przeciw czemu on się naturalnie zastrzega, co jednak mało nas wzrusza, bo wiemy, że jeszcze nie było zbioru, z którego kmiotek byłby zadowolony.
Tak więc ja, spostrzegłszy rybaka, „łaskawie” go zagadnąłem, zacząłem wypytywać go o połów, wreszcie z tanią lądową życzliwością oświadczyłem mu, że „mówią”, iż połowy tego roku będą obfite.
— Może być, panie, ale —
Tu się naraz wyprostował, wielki, potężny w swem rybackiem ubraniu i w wysokich skorzniach, niby miedziany posąg w świetle słonecznem, podniósł rękę, i wskazując nią niebo, rzekł: — Tam w górze rozgrywać się będzie ta loterja, tam w górze! Cóż my wiemy? Będzie — jak da Bóg!
Ale — rybacy wierzą, że — Bóg da.
I to jest głęboko wzruszające, bardzo mądre i nadzwyczaj piękne.

Rybołówstwo na polskiem morzu.

Wiadomo już, że rybołówstwo na wodach naszego morza jest właściwie ubogie, nie należy go jednak lekceważyć. Prawda, morze polskie nigdy nie dostarczy tylu ryb, ilu ich Polska może spotrzebować. Prócz tego cena tych ryb dla różnych przyczyn, na których wymienianie miejsca tu niema, jest i prawdopodobnie będzie zawsze wyższa od ceny ryb sprowadzanych (mówię o śledziach i szprotach, czyli o rybach dla szerokich warstw). Polska ma tyle bydła, że najtańszem, choć może nie najzdrowszem pożywieniem jest u nas mięso z ziemniakami, jako z przyprawą i z chlebem. Już jarski wikt jest droższy, a co się tyczy ryb, to

323