Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

Ona ich też dojrzała. Przedewszystkiem jego, jego, jego!
Co ona tu robi? Czego szuka? Powinna w domu siedzieć, matce pomagać, drzewo rąbać, sprzątać... One mogą wszystko, im wolno, dla nich morze jest śliczne i te oczy...
— Żeby to marnie zdżineno!
Wbiegła szybko na wydmę i wpadła w las.

Burza.

Tuż za stacją ratunkową spotkała w lesie brata z Hermanów Tomaszów Duszą.
Józk, z czapką zsuniętą na tył jasnej, gęstej czupryny, śmiał się, szczerzył zęby i trzymając Duszę za ręce, coś jej szeptał. Dusza słuchała go zapłoniona, niewyraźnie uśmiechnięta, ale śmiało patrzyła mu w oczy, a usta miała czerwone, jakby się napiła gorącej kawy.
Kiedy indziej Zolojka minęłaby ich obojętnie. Wałęsając się po strądzie i po lesie, widziała niejedno i nie widziała. Była dziewczyną prostą, lecz czystą, i nie patrzyła nigdy na to, czego widzieć nie powinna, a co dla ciasnoty miejsca nieraz działo się w jej obecności.
Ale teraz przypomniała sobie wczorajsze spotkanie z bratem nad zatoką i odrazu domyśliła się, kto to był ten cień uciekający.
— Więc to Dusza, Dusza, która miała już dziecko!
Jakie to wszystko podłe, fałszywe, złe!
To jest ta miłość!!
Ona myśli, że „dlatego” on ją sobie teraz „weźmie”, a on myśli, że jej nie potrzebuje wziąć, bo ona ma dziecko, więc — znowu „dlatego”... Oboje kłamią {{f|40}]