Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdyby tam kuli nie było, to ona im powie — że jest. A poprowadzi ich tam, gdzie kula będzie. One w nią wejdą. I koniec. Nie będą więcej śpiewały na zatoce...
Lecz, gdyby je wyratowano?... Rybacy mają zawsze służbę na plaży...
Ona do nich pójdzie — zanim „one” zaczną się kąpać — ona im zajrzy w oczy, uśmiechnie się, zacznie opowiadać o letnikach tak, żeby się śmiali... Nie zauważą, nie spostrzegą, a gdy letnicy zaczną krzyczeć, będzie za późno. Jo! Tak uczyni!
Zobaczą, jakie morze jest „śliczne”! Nei! Tacy byli tu rybacy mocni, a ginęli... Ginęli — dla centnara śledzi — one tyle już radości na świecie zaznały, że więcej im nie potrzeba. Mają dość. Mogą się pobawić piaskiem morskim w głębokiej kuli...
Nagle stanęły jej przed oczami dwa sztywne ciała, a zaraz po nich pojawiły się drugie, przypadkiem w ciągu lat widziane, a uparcie spychane na dno niepamięci. Gromadą ohydną zaczęły tańczyć na czarnych falach, okropne, odęte...
Tak się zlękła tej potwornej wizji, że wypuściła z rąk talerz, który stłukł się na kaflowej posadzce, i przerażona wypadła z kuchni.
Noc była późna, ludzie już prawie wszędzie spali, samotne białe lampy łukowe płonęły spokojnie, wysoko na niebie świeciło wśród chmur kilka gwiazd. Morze grzmiało, a daleko słychać było dudnienie nadlatującej burzy.
Zolojka stała chwilę wśród nocy zrozpaczona.
Cóż ona zrobiła?
Z zazdrości, ze złości szatańskiej, śmierci życzyła ludziom niewinnym i którzy byli tacy dobrzy dla niej! Sama chciała zepchnąć ich w głębiny morskie i zrobić tak, żeby ich nawet ratować nie można było! Jest to możliwe, aby tak łatwo popadła w sidła piekielne!
— Boże! Boże!

44