Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/90

Ta strona została uwierzytelniona.


Dwa światy.

Ranek był chłodny i chmurny, wiatr dmuchał nieprzyjemnie, od strony kościoła dolatywał szum drzew.
Pani Łucja wstała i pośpiesznie otuliła się miękkim, ciepłym szlafroczkiem. Drżała, bo w pokoju było zimno.
Podszedłszy do okna, spojrzała na zatokę. Była lśniąco biała od drobnych fal, spienionych, jakby wrzących. Nigdzie ani jednej łodzi na wodzie, martwota, pustka.
Dom był zupełnie cichy. Letnicy wyjechali. Gospodyni odpoczywała, niewiele już troszcząc się o samotną lokatorkę.
Pani Łucja postanowiła, że na śniadanie nie wyjdzie, lecz zje je u siebie. Zawołała Zolojkę i poprosiła ją o trzy jajka i świeże mleko. Potem systematycznie przygotowała wszystko potrzebne. Na małym „Primusie” postawiła aluminjowy czajnik z wodą na herbatę, nakryła stół serwetką, umyła i wytarła do czysta szklankę, postawiła na spodeczku kieliszek na jajka i tak sobie gospodarowała bez pośpiechu, dokładnie, aby wszystko było w porządku.
Zapukano do drzwi.
— Proszę!
Weszła cicho Zolojka w grubych wełnianych pończochach, z głową, czarnym szalem przewiązaną. Przyniosła jajka.
— Gdzie mam położyć? — zapytała cichym głosem.
— Na stole, dziecko! — rzekła pani Łucja. — Odpoczywasz teraz trochę, napracowałaś się z letnikami?
— Nie szkodzi.
Dziewczyna, wyprostowana sztywno, poruszała się kanciasto, twardo. Jej ładna twarz była niema, tylko małe czerwone usteczka do krwawej rany podobne, miały bolesny wyraz.

80